Zuzanna
Bartosz
Małgorzata
Anatol
Apolonia
Witamy się kolejny raz. To już piąty!
I tym razem jest o czym opowiadać. Nie obyło się bez przygód. Ale po kolei..
Otóż do połowy ciąży nie mieliśmy pewności kto zacz w tym brzuchu.. Potrzeba było planu imiennego w obu przypadkach.
Zgoda była jedynie w przypadku dziewuszki.
Cóż poradzić, 10 lat stażu małżeńskiego zobowiązuje do stawiania na swoim…
Na szczęście dziecko nie pozostanie bezimienne gdyż… jest dziewuszką. Apolonia. Imię bezsporne. A poród? Cóż…
Jako, że to nie pierwsze… obawiałam się czy aby nie przeoczę…
Jednak Pola postanowiła mocno dać o sobie znać. Już dwa dni przed ewakuacją miałam bolesne skurcze. No ale dwa dni rodzić?!? Nie zniesę.
Owego dnia, a był to piątek, 27 lipca rankiem poczułam, że to może być TO. Chałupa nowa, wanny brak. Zadowoliłam się brodzikiem, celem sprawdzenia jakości moich skurczy (“zadowoliłam się” to jednak nie jest właściwe słowo).
No niby nie ustawały, niby trochę bolały. Nie specjalnie to wszystko jakoś szło.
Mąż przezornie jednak dzieci odstawił w bezpieczną przystań (w tym miejscu jeszcze raz przytulam do serca M i P, przy czym P po wielokroć – ja wiem, że to niezapomniane wrażenia).
Zalecenie położnej było takie: weź nospę, wypij meliskę i połóż się spać. Wzięłam, wypiłam i poszłam… oglądać serial, bo spanie nie przeszło. Za bardzo podekscytowana byłam chyba porodem (jakby to pierwszy był..).
Skurczy nie przybywało, akcja rodem z drugiego mojego porodu – nuuda! Byłam in tacz z położną, i co rozmawiałyśmy, to słyszałam: zadzwoń za 1,5 h albo jak wydarzy się coś bardziej spektakularnego. To dzwoniłam…co 1,5 h.
Aż tu nagle…
Mąż przytaszczył wannę (czytaj napompował basen) do salonu. I zaczęło się rodzenie. Najpierw powoli, jak żółw ociężale…
W okolicach 17 było już nieco ciekawiej – skurcze silniejsze i nawet co drugi bolesny! Łał! Maria dalej kazała czekać na ciekawszy moment tej akcji.
No i ok. 20… Nagle gwizd! Nagle świst! Para buch! Pola w ruch!
Akcja ruszyła z kopyta, zastanawiałam się co tak szybko…
Pół godziny później Maria była już w drodze do mnie. Polcia natomiast była bezlitosna, skurcze co 4 minuty i każdy coraz silniejszy. Nie wyglądało jakby chciała zaczekać na cioćkę!
Ok 22 to już nie były żarty, malutka pchała się mocno ciekawa tego świata.
Czułam, że to będzie poród tylko mój… I tak się działo, Apolonia rodziła się w pęcherzu, nie potrzebowała niczyjej pomocy. Trochę się wystraszyłam czując główkę tuż tuż, ale przecież nie wepchnę z powrotem!
Kiedy nasza położna pojawiła się w drzwiach, trzymałam Poleczkę w rękach.
Mały ufoludek w rajstopie. Tak wyglądała.
Niesamowite – zobaczyć jak wygląda mały człowieczek w łonie…
Cała ta akcja trwała kilka minut i już mogliśmy Skarba tulić!
Spodziewałam się standardowego finału tej przygody: ja z Polką odpoczywamy, Mateo podgrzewa rosołek (napój bogów, z każdym porodem lepszy!), Maria uzupełnia papiry…
A tu nie! Przygodo witaj! Otóż dobrze by było urodzić łożysko. A ono nie zamierzało – ups!
Po jakimś czasie potrzebowałam oksytocyny… poszło szybko, jeden skurcz i bach. Jest łożysko. Tyle, że nie całe. Został fragmencik. Smuteczek…
Potrzebny był transfer. To już nie smuteczek, to rozpacz.
Szara włochata panika siedziała mi na ramieniu i wyła do zaćmionego księżyca, że nie chce się nigdzie ruszać…
A jednak, karetka zadzwoniona. Czekamy (nie próżnujemy, rzecz jasna, Maria ugniata macicę jak tylko się da. Musiała sobie odbić za niemożność badania – mnie – w – każdym – skurczu).
Przyjechali w końcu, po drugim telefonie! Zafundowaliśmy godzinnemu dziecięciu jazdę samochodem w środku nocy. Plan był taki: dostaję znieczulenie ogólne, robią co trzeba, rano wychodzę do domu. W międzyczasie Pola trafia na oddział noworodkowy. Oj baaardzo nie chciałam.
Tymczasem w szpitalu (ostatni raz kiedy byłam w szpitalu to, nie licząc kilkugodzinnego epizodu z kolanem, jak się rodziłam…) trafiłam na dyżur bardzo zacnego lekarza, specjalisty od USG. Najpierw je zrobił, ocenił stan rzeczy i zapytał czy dam się “wyczyścić” bez znieczulenia? Absolutnie nieświadoma tego co to znaczy, zgodziłam się.
Po kwadransie pan doktor oznajmił, że nie ma co mnie tam trzymać i sru do chałupy. Pola nie zdążyła się nawet rozgościć, ba, obudzić.
Wróciliśmy do siebie, cali i zdrowi!
Dalej było już tylko piękniej, wiadomo – kupki, kolki.
27 lipca, kiedy Pola się rodziła, było zaćmienie księżyca. Grawitacja niesamowita. Potwierdzam!
W całej tej historii widzę palec Boży. Widziałam Go już wtedy, ale inaczej niż teraz, po czasie. Wtedy było we mnie dużo żalu. Nie brałam pod uwagę szpitala przecież…
Ale jak już trafiłam, to wyszłam obronną ręką. Ten lekarz, usg, brak znieczulenia… to wszystko sprawiło, że droga do PD wciąż otwarta.
A dziś widzę więcej. Nie polegam sama na sobie, mogę – czasem, jak WIDAĆ muszę – być zależna od innych ludzi.
Być może po to szpital w tej historii. Żebym nie chojrakowała.
Kto wie, może jeszcze kiedyś…
Agnieszka
Po latach prawie pięciu…szósty poród. Agunia, która całą ciążę miała być Tobiaszkiem ;P
Ja to było tym razem?
Ciąża piękna, choć jakby cięższa niż poprzednie. Może to kwestia bagażu doświadczeń, może wieku (?), może…innego może. Nie wiem.
Termin wyznaczony na początek kwietnia roku 2023. I tylko moje modlitwy: żeby nie w Święta, żeby nie w Wielkanoc…Aga miała inne zdanie w tym temacie. Jednakowoż okazała się bardzo łaskawym dzieckiem bo. Ogarnęliśmy stresujący mnie temat świątecznego prowiantu dla reszty naszego społeczeństwa! (I tu należy subtelnie podkreślić rolę “strasznych” nastolatków, którzy spięli poślady i robili co mogli :D)
Ja, standardowo, skurcze przepowiadające miałam od połowy ciąży hyh. Agnieszka pomyślała, ze fajnie będzie jak mnie nieco przeczołga w Wielką Sobotę. I tak od godziny 10ej latałam z karteczką przy du.ie i zapisywałam regularność (i nie) moich skurczy. W między czasie tak zwanym robiła się pascha, święconka, sałatka i inne mazurki. Jak już postanowiłam odpocząć, to moja położna oznajmiła, że mam brać się do roboty, bo jakieś marne te skurcze i nie wiadomo co i jak ;P
No przecież. Przypomniało mi się, że jeszcze pasztet! To upiekłam.
I tak upłynął ranek i popołudnie. Wiedziałam, że na Liturgię to kiepski pomysł się pchać, to już nawet nie próbowałam.
Czyli to miało być TO. A zatem dzieci odstawione na wieś (wracać nie chciały! taka opieka:)). Można rodzić. I tu nastąpił szereg procesów: pompowanie basenu, nalewanie wody, wybór olejków, czytanie książki, zapisywanie skurczy, przyjazd położnej. No właśnie, przyjechała. A skurcze odjechały zupełnie :) Cóż, rozwarcie 2cm…no żenada no.. fatygować człowieka w święta..do 2cm.. Także pojedliśmy, pogadaliśmy, powąchaliśmy trocę szałwię i pojechała dziewczyna.
Film obejrzany. Woda leci do basenu. Skurcze wróciły, czyli jest szansa.
Nie powiem, żeby się jakoś specjalnie intensyfikowały czy coś. Po prostu były. W miarę regularne i miarę bolesne. Wszystko na spokojnie, klasycznie – delektujemy się tematem:)
Tak dociągnęłam do poranka Zmartwychwstania. Jaśniało za oknem salonu.. pięknie było! Ciekawe jak to było Wtedy, dwa tysiące lat temu..:)czas na rozkminy miałam.
Basen gotowy, woda czeka. Weszłam. Mateo dolewał, żeby ciepło było!
Nie bolało mocno, nie było często, ale akcja trwała. Myślałam, że z tydzień tak w tym basenie pociągnę. Na szczęście dziecię litościwe. Jak już było co 7-8 minut, to dobiła położna. Mniej więcej ok 10ej. Potem druga położna. I tak we czworo (i pies. na dworze) poruszyliśmy szereg okołoporodowych tematów, aż nadszedł czas :D
12:37 i kurdupel na wierzchu. Chciałoby się rzec – bezboleśnie, no ale jednak. Niesamowite jest to, ze ból odchodzi tak szybko jak przychodzi. Mała czarna łepetyna przywitała świat! W końcu nie łyse ;P Ma włosy, chaszcze bym rzekła! 4130 (po oddaniu sowitej smółki ;P) i 59 długości! Jak ja to zrobiłam. Nie wiem. Nie było pęknięcia, położna ze stoickim spokojem czekała, aż żywiciel (łożysko) również postanowi się ewakuować! No oaza spokoju wszędzie!
Piękny, aromatyczny i dobry to był czas. Agunia jest uspokajaczem rodzeństwa. Kolejki do “na rączki”.
Już chyba nie do następnego…:) Zdaje się, że jest komplet.
Otulanie
Miałam tę przyjemność. Taki prezent na zakończenie połogu. Umówiłyśmy się na sobotę.
Karmiłam Agunię, a Zosia (moja cudowna otulająca) kroiła owoce na kompocik. Wybieranie przypraw do niego było pierwszym elementem mojego otulania. Dużo ich wybrałam. Czułam potrzebę intensywnego smaku. Ominęłam wędzone śliwki, nie lubię wędzonego..:) I wyszło intensywnie! Ten kompocik spijałam jeszcze następnego dnia, wspominając..:) pyszny!
Z ziół do kąpieli usypałam sobie wzór na materiale. Czystek, kwiaty róży, kora dębu, same piękne zgniłe kolory. Takie moje!
Przyszedł czas na wybór olejków do masażu. Patchouli, Róża, Sandałowiec, Tangerynka, Magnolia. Czyli uziemiająco ale delikatnie.
Na górze Zosia przygotowywała kąpiel, ja znowu karmiłam Agunię. Potem pamiętam przeponę, która w masażu tak mi się otworzyła, że robiąc wdech, miałam wrażenie niekończących się płuc. Niesamowite uczucie!
Kąpiel też była cudowna. Białe płatki róż w czarnej, od ziół, wodzie. Taką kąpiel powinna mieć każda mama przynajmniej raz w tygodniu!
Nie wiem jak długo trwała ta przyjemność, zupełnie straciłam poczucie czasu. Masaż ziołowymi gałgankami był tak przyjemny.
Po kąpieli znowu karmienie malutkiej a potem olejowanie ciała. Myślałam, że w mojej mieszance zwycięży intensywny zapach Patchouli, a okazało się, że przewodniczką była Tangerynka. To dobrze, bo szła w idealnej parze z owocowym kompotem.
Clou mojego SPA nastąpiło w kokoniku. Cicho ciepło ciemno. Mój kokonik, moje myśli, mój czas. Zamknięte oczy, nikt o nic nie pyta, ciało odpoczywa. Właściwie… spoczywa. I myśli. Tylko przyjmuje, nic nie musi dać. Przyjęłam szereg myśli, którym dałam totalną swobodę. Mój czas.
Cały dzień, w którym ręka nie sięga po telefon, jest rozkoszą dla wyobraźni. Okazuje się, że ona JEST! Nie zginęła, nie zanikła. W końcu mogła pobuszować po głowie! Przypomniała czasy dzieciństwa, odtworzyła drogę do szkoły. Przywołała czas błogiego “wpupiemania” i mocno ten czas otuliła.
Piękny, dobry dzień. I bardzo potrzebny był mi.
Każdej mamie jest potrzebny. A wielodzietnej jest konieczny :D
https://otulicmame.pl o tu zaglądajcie!