Zuzanna

Zuzię, pierwsze dzieciątko zaplanowaliśmy szybciutko po ślubie. Nigdy wcześniej ani później nie borykaliśmy się z podjęciem decyzji  „rodzimy w domu, czy w szpitalu”. W ogóle nie istniał dla nas taki dylemat. Zupełnie jasne było to, że dzidziuch w brzuchu chorobotwórczy nie jest, toteż nie było potrzeby myśleć o porodzie jako jakimś szpitalnym zabiegu.
Temat został błyskawicznie ogarnięty, już na początku ciąży zabukowałam sobie czas Marii – jak się później okazało – ukochanej i niezbędnej położnej! Towarzyszyły nam sztampowe pytania i zagadnienia, a czy to bezpieczne, a czy będzie lekarz, jak to? Nie będzie lekarza?! Początkowo chcieliśmy z tym walczyć, z ludźmi, którzy świadomie lub nie, próbowali wybić nam z głowy narodziny w domu. Czas pokazał, że słowami nie ma sensu. Ludzie mówili swoje, a my uśmiechaliśmy się i robiliśmy swoje. 
Mateusz, podobnie jak i ja był absolutnie przekonany do porodu domowego i absolutnie przeciwny ingerencji szpitalnej w tak intymne przeżycie. Bo kiedy rodzi się dziecko, jest to czas tylko i wyłącznie przeznaczony rodzinie.
Zuzia cudnie rozwijała się w swoim cichym cieplutkim domostwie i spokojnie czekała na „swój moment”. 
 
Zrobiło się już zupełnie wiosennie, maj 2009 roku rozpoczął się na dobre. Nagle, w końcówce mojej „okrągłej formy”, doznałam niezrozumiałego przypływu energii. Ujście dla niej znajdowałam w wielokrotnym praniu i prasowaniu ubranek naszej pierworodnej. Swoją drogą szczęściara mała – tylko jej osóbka doznała podobnego gestu z mojej strony. Młodsze rodzeństwo Zuzy zostało niecnie pozbawione uprasowanych i w kosteczkę poskładanych ciuszków, na rzecz chwili czasu dla rodzicielki :) Przyszły mi nawet do głowy wiosenne porządki, co cichaczem uskuteczniałam, nim mąż powrócił z pracy. Tym oto sposobem udało mi się wypucować wszelkie okna w naszym malutkim mieszkanku, co by dziecię miało lepsze widoki. Byłam już wówczas w tzw. “terminie”. Strachu nie było żadnego bo i nie widziałam jeszcze czym to wszystko pachnie. Ciężko jest sobie wyobrazić uczucia, emocje i ból towarzyszący porodowi, jeśli się tego nie doświadczyło.
A zatem czekałam cierpliwie i… mniej cierpliwie. 
 
W nocy 14 maja, około 3-ciej obudził mnie dziwny regularny ból. Miałam wrażenie, że dostałam okres. Ze spokojem siadłam na łóżku, włączyłam stoper i odmierzałam skurcze. Regularne, jak w zegarku, co 15 minut. I bolały coś tam trochę..Nie mogłam uwierzyć, że to już się dzieje! Po kilku skurczach powtarzałam sobie: jeszcze raz, jak będzie skurcz to budzę Mateusza! A potem podobnie z kolejnym… W końcu mąż obudzony został słowami, “Mateusz, chyba się zaczyna..!”
Mąż zadzwonił do położnej i zgodnie z zaleceniem weszłam do wanny na dłuuugi czas. Zupełnie się wyciszyłam, skurcze przytłumiły się nieco, ale jedynie na chwilkę. W dalszym ciągu były do bólu regularne. Dosłownie: do bólu! Marysia przyjechała do nas około 5-tej. Zbadała, oceniła i powiedziała, “Kobieto do 14 powinnaś urodzić!”
 
Bolały mnie plecy, okrutnie. Nie pomógł TENS, ale pomogły kochane ręce Mateusza. Była też, bliska naszej rodzinie Kinga, wprawiająca się położna. Na zmianę z mężem masowali mi plecy.
Próbowałam jeszcze moczyć się trochę w wodzie, jednak zdecydowanie wygodniej czułam się na lądzie. Nie planowaliśmy dokładnego miejsca porodu, nasze mieszkanko było tak małe, ze mogłam urodzić w każdym kącie. Moje ciało zdecydowanie wiedziało jakie pozycje będą dla mnie odpowiednie i gdzie ma dokonać się najważniejsze. Ja jedynie szłam za instynktem. Za mną podążał Mateusz, wiernie znosząc każdy mój jęk i każdy humor.
Zuzia nijak nie chciała wstawić się w kanał rodny, co dla mnie było tym bardziej bolesne, że położna przewalała mi brzuchem na prawo i lewo. W skurczu. Oj bolało! Przez myśl mi nawet nie przeszło, ze mógłby to być powód transferu do szpitala.
Jedyne, czego bałam się jak ognia, było pęknięcie krocza. Chyba sam fakt przyprawiał mnie o mdłości. No i pękło. Nie wiem kiedy, nie miałam czasu się nad tym zastanawiać.
Przyjęłam pozycję kucającą, o czym zresztą dowiedziałam się po fakcie, od męża. Tak było najlepiej. Mateusza miałam za sobą. Następnego dnia pokazywał mi ślady moich paznokci na jego dłoniach…
 
Było już po 13ej, kiedy kolejny skurcz party pokazał światu główkę naszej córeczki. Z obecnej perspektywy, był to cudny czas,  ale gdy wówczas słyszałam: “zobacz jest już główka, ojej ma takie czarne włoski..dotknij..pogłaskaj”, myślałam tylko: dajcie mi spokój z główką, ja już nie mam siły, rezygnuję! Chwila wytchnienia i kolejny skurcz i nagle ulga, już nie boli, a do mojej piersi tuli się Malutkie Różowiutkie Stworzonko. Zuzanna. Nasza córeczka!
 
Potem łożysko. W tym czasie nasze dziecię tuliło się do taty. Potem wróciło do mamy na obiad, ponieważ właśnie dochodziła 14-sta:)
Najedzoną Zuzankę tatuś porwał do mierzenia i ważenia, a ja w tym czasie miałam chwilę na prysznic. Potrzebowałam kilku szwów, co rzecz jasna napawało mnie przerażeniem, a w ostatecznym rozrachunku nie było takie straszne. Najważniejsze było to, że nasze Maleństwo jest przytulane i szczęśliwe.
 
Gdzieś w międzyczasie Marysia zadbała o neonatologa. Mówiąc szczerze pamiętam to jak przez mgłę. Moje zmęczenie sięgnęło zenitu i nie miałam siły nawet na pożywny rosołek porodowy ;)
Oboje z mężem runęliśmy do łóżka, nasza Kruszyna przyssała się na bliżej nieokreślony czas, a położne zajęły się biurokracją. Nawiasem mówiąc, należy im tego serdecznie współczuć! Zdążyłam się wyspać, a Maria jeszcze siedziała w papierach. Później położna zostawiła nas, przypominając o dobroczynnej mazi płodowej naszej Zuzi i że możemy małego “brudaska” “pohodować sobie” kilka dni. 
 
 Zaczęło się życie we troje. Cicho. Spokojnie. Bezpiecznie. U siebie. Nie musieliśmy nigdzie wracać, byliśmy w domu! Po kilku dniach, kiedy nabrałam sił, Zuzia zaliczyła swój pierwszy spacer. Dopiero gdy całkowicie  wróciły mi siły zaczęliśmy myśleć o wizycie u lekarza, ewentualnych szczepieniach itp… Życie toczyło się…

Bartosz

Ponieważ historia lubi się powtarzać, a my należymy do ludzi otwartych na życie… rok później zakiełkowało małe Ziarenko!
Od początku byliśmy pewni, że mamy synka, toteż mówiliśmy do niego po imieniu. Bartosz rozwijał się prawidłowo, rósł nieziemsko. Porównywałam badania – jak to facecik- większy, cięższy, silniejszy:) Zuzia często pytała: “mamusiu, a w którym pokoju będzie się Baltos lodził?” Czyli znów wiadomo było, że nie ma mowy o szpitalu. Instynktowne pytanie dziecka. Ono wie, ze poród jest czymś zupełnie naturalnym.  Gdzie może być bardziej naturalnie, zwyczajnie, niż w domu.. Sporadyczne pytania i sugestie już nie robiły na nas wrażenia. Z uśmiechem czekaliśmy na Bartosza. 
 
Nadszedł termin porodu, cały ten czas był dla mnie wyjątkowy. Wiedziałam, że drugi poród może być szybki i przyznam – był lekki stres. Od porodu Zuzi zdążyliśmy przeprowadzić się dwa razy. Aktualne mieszkanko było dla mnie nowe – zaledwie kilkudniowe. Zapowiedzią porodu było nic innego jak mycie okien pod nieobecność męża, a że większe mieszkanie to i namachać się musiałam ostro. 
 
W piątym dniu po przeprowadzce, a już trzy dni po terminie wskazanym przez USG, chyba pojawiło się coś na kształt skurczy. Odprawiłam moją córeczkę do zestresowanej siostry i jak na złość nie mogłam dodzwonić się do Mateusza. Pomaszerowałam zatem do wanny i w kąpieli zadzwoniłam do Marii, a tu zagwozdka! Maria ma rodzinną imprezę, ale obiecuje, że przyjedzie. Mąż na szczęście też przyjechał.  Od 18-stej, kiedy to zarejestrowałam regularne skurcze, wszystko zdążyło klapnąć. Jak przyjechała położna, około 23-ciej, to w zasadzie całkowicie się rozregulowałam. 
Po badaniu wiedziałam, że jakieś tam rozwarcie sensowne jest i, że jest szansa na poród. Tylko nie wiadomo było kiedy. Uzgodniłyśmy z Marią, że ona jedzie dalej się bawić, a ja mam ją informować o przebiegu sytuacji. Krótko po jej wyjściu skurcze się nasiliły. Znowu wskoczyłam do wody, i dałam znać Marysi. Nie chciałam psuć jej rodzinnej atmosfery, toteż po obdzwonieniu położnych, okazało się, że jest jedna, która wraca właśnie z „fałszywego alarmu”. Maria obiecała pojawić się rano jeśli nie urodzę do tej pory. 
 
Przyjechała Edytka. Bartosz jakby wyczuł sytuację i wyluzował. Skurcze także wyluzowały. Wszystko wyluzowało ;)  Woda pochłonęła mnie bez reszty. Trzeba było zatem wyczołgać się na ląd, coby wzmóc akcję porodową. Bardzo marnie się zapowiadało. Kurczyłam się nieregularnie, boleśnie i mniej boleśnie.. Duże odstępy czasowe między skurczami prowokowały organizację czasu. I tak upłynął wieczór i noc. Nad ranem zjawiła się..Maria. Moje dzieci chyba potrzebują tej położnej! Ja znów się wyluzowałam. Dziewczyny odpoczywały w kuchni przy herbatce, my oglądaliśmy kabarety. Śmiechu było co niemiara o 4-tej nad ranem! 
 
W końcu zaczęło się na dobre. Bartosz wiercił się jak szalony, a i Edyta nie dawała mi spokoju. Badała w każdym skurczu. Poczułam, że odeszły mi wody. Myślałam sobie: kurcze, czemu teraz, czemu na moim ulubionym tapczanie. Zanim się zorientowałam, już znalazłam się w pozycji kucającej, a Edyta wołała:” pchnij go, jeszcze troszeczkę i przytulisz Bartoszka! ” Przyznam szczerze, że w tym porodzie objawił się mój operowy wokal. Nie przypuszczałam, że jestem w stanie coś takiego z siebie wydobyć! Niemniej jednak niesamowicie mi to pomagało. Także w 17 minut udało mi się wyśpiewać syna. 
 
Cudnie było znów poczuć tę ulgę i mieć Maleństwo przy piersi. Znowu pękłam (jak się okazało), ale czy to ważne? Bartosz był z nami – to się liczyło. Urodziłam w sypialni, wymalowanej dwa tygodnie wcześniej, z kilka dni wcześniej umytymi przeze mnie oknami. Przy moim łóżku, do którego, po szybkim prysznicu się wdrapałam i  z synem przy piersi usnęłam. 
 
Mateusz chyba dostał kopa. Siedział jakiś czas z dziewczynami w kuchni. Jak ochłonął, powiedział mi co go tam trzymało.Bartosz miał owiniętą pępowinę wokół szyi. Edyta nie panikowała, pracowała z nim. Dlatego tak wiercił się w tym porodzie, próbował się wymotać. I z pomocą ciotki Edyty, udało mu się! Wiem też jaki byłby schemat działania szpitalnego. Kiepska akcja porodowa, marne skurcze, podajemy oksytocynę. Akcja przyspiesza, pępowina się zaciska, dziecko nie ma szans na wymotanie. Decyzja – cesarskie.
To nie mój wymysł, to słowa doświadczonych położnych, które oprócz domowych, przyjmują również porody w szpitalu. 
Naszego synka nikt nie ponaglał, sam dobrze wiedział ile czasu potrzebuje, żeby poradzić sobie z trudną sytuacją. Dzięki tym marnym skurczom, dzięki Edycie, dzięki porodowi w domu, mogłam urodzić naturalnie. Dzięki Bogu! Był to dla nas olbrzymi cud! 
 
Potem „procedura” standardowa. My śpimy, dziewczyny zajmują się papierologią, całują nas na pożegnanie i widzimy się następnego dnia. Mieliśmy problem z neonatologiem. To był czas letnich urlopów i nikt nie chciał się do nas ruszyć. Nieźle się nagimnastykowaliśmy, a i tak pani doktor zjawiła się następnego dnia. Nie ukrywała zdumienia, podobnie jak i ja. Bartosz miał 4,5 kg i 60 cm długości. Uff. Daliśmy radę i tym razem:)  Wieczorem mąż przywiózł Zuzię od cioci. Po ucałowaniu braciszka spytała: “mamusiu, to co ty masz teraz w brzuszku?” . 
 

Małgorzata

Dziś Zuzia ma prawie 4 latka a Bartosz prawie 2.
Miesiąc temu, 4 marca urodziła nam się Małgosia. Jak już wspomniałam – lubimy dzieci. I lubimy rodzić je w domu!  Kiedy przestałam regularnie karmić Bartosza piersią, wróciła moja płodność, ale tylko po to, żeby zaowocować:) Nasze starsze dzieci rodziły się w miesiącach letnich, chcieliśmy więc zobaczyć jak to będzie zimą. Skrupulatnie zaplanowane, tak żeby zaraz zaczęła się wiosna. Można będzie się chustować i przytulać i nie być zlanym potem, tak jak latem. Małgola, jak jej rodzeństwo rozwijała się dobrze, też zapowiadała się na duże i ruchliwe dziecię. Ciąża była dość ciekawym doświadczeniem. Dwójka biegających i ciągle „coś chcących” zewnętrznych dzieci nie pozwalała na błogi relaks. Na szczęście był jeszcze mąż! Nie wiem jak on poradził sobie z całym domem na głowie, kiedy ja już wysiadałam. Nie wiem, ale kocham! I dziękuję! 
 
Nikogo już nie dziwiło, że rodzimy w domu. Moja najwspanialsza na świecie ginekolog, pani Mariola, jak zwykle wspierała mnie we wszystkim. Termin u położnych zarezerwowany. Mieszkanie, tradycyjnie – zmienione. Okna umyte. Czekamy… 
Termin na 23-go lutego. I nic, cisza. Skurcze przepowiadające ciągnęły się, miałam wrażenie, od połowy ciąży. Przestałam już zwracać na nie uwagę. Jak nigdy wcześniej, udało mi się nawet zaliczyć dwa razy KTG. Przy okazji drugiego, lekarz szukał mi miejsca na patologii ciąży. Posmutniałam, bo wiedziałam, ze nic się nie dzieje. Małgosia potrzebuje po prostu tyle czasu. W końcu nadal byłam w terminie. Miałam jeszcze ok. tygodnia spokoju, a już chcieli mnie kłaść. Po co? 
Po piątkowym KTG, lekarz kazał mi zgłosić się w poniedziałek na USG i we wtorek na patologię, gdybym nie urodziła. Zamierzałam urodzić, oczywiście:) 
 
W niedzielę 3-go marca, zupełnie spokojnie, ba nawet z rezygnacją, przetrwałam dzień. Powoli denerwowały mnie już telefony, esemesy z pytaniami czy już, czy coś się dzieje, dlaczego nie rodzę.
Wieczorem wydawało mi się, że mam coś na kształt regularnych skurczy. Zjedliśmy kolację i pomyślałam, że można by pro forma odwieźć dzieci do siostry. Dzieciaki doskonale zaznajomione z sytuacją wiedziały dobrze, że wrócą zaraz po porodzie. Bardzo czekały na Małgosię. Zuzia upewniła się tylko, że jak Małgosia się urodzi to będzie mogła ją przytulić i pojechali. Ja w tym czasie zrobiłam sobie kąpiel. Nie przekonały mnie te skurcze. Właściwie wydawało mi się, że niczym nie różnią się od wcześniejszych. Mąż wrócił od siostry. Delektowaliśmy się ciszą, sobą. Przy każdym skurczu mówiłam: jeszcze jeden, jak będzie jeszcze jeden za 10 minut, to dzwonie do Marii. No i tak kilka rund. W międzyczasie zebrało mi się na przedporodowa zachciankę. Lody i cola. Między skurczami, zupełnie na luzie, wyskoczyliśmy na stację po prowiant. 
 
Zadzwoniłam w końcu do Marii. Kazała mi się wyspać. Posłusznie zatem runęłam do łóżka. Budziłam się na skurcz, czasem budził mnie Mateo, żeby powiedzieć: “Ola, zaraz będziesz miała skurcz!” i był! Kochany mąż, zrobił mi nawet najpyszniejszy na świecie rosołek porodowy!
 
Marysia przyjechała po północy.  Skurcze zrobiły się bolesne. Pomagała piłka. Kołysała mnie. Odkryłam, że w skurczu przynosi mi ulgę wypowiadanie (na wydechu) jednego z ulubionych wyrazów naszego synka: włłłoooosy! Niebanalne odkrycie. Myślę, że będzie kiedyś dumny z mamy. Skurcze były bardzo długie i dość bolesne, dlatego czym prędzej pośpieszyłam do wody. Tam mi było przyjemnie. Doświadczenie poprzednich porodów przypominało mi, że będzie bolało. Miałam nawet lekkiego stracha przed tym bólem. Jednak wanna okazała się być niezłym oparciem. Rzecz jasna mąż nadal był potrzebny. Choćby sama obecność! Nim się spostrzegłam, był już świt. Wszystko działo się bardzo szybko, a jednocześnie wydawało mi się, że mam mnóstwo czasu. Na przemyślenia, na wczucie się w ekspresję porodu. Dalej byłam w wodzie, Mateusz dolewał mi tylko ciepłej. Drzemałam między skurczami i czekałam na parte. Gdzieś nad ranem przyszła druga położna Magda. Mieszka blisko, to wybrała się na poranny jogging. Wszyscy byliśmy w łazience, śmialiśmy się, opowiadaliśmy jakieś gagi i czekaliśmy na Małgosię.
Około 7-mej kolejny skurcz party  i następny. Długie, tak długie, że podczas jednego zastanawiałam się nad sensem parcia. Pojawiło mi się w głowie pytanie, o ile dłużej zająłby poród, gdybym nie parła, a jedynie pozwalała nieść się temu co się dzieje. Szybko jednak zweryfikowałam moje wywody filozoficzno – fizjologiczne. Lepiej jest poprzeć.
Zaczęła rodzić się główka, w kilku podejściach. Nie odeszły mi wody, Małgosia rodziła się w pęcherzu. Maria zapytała nas czy chcemy to uwiecznić. Bezdyskusyjnie! Dla nas i dla położnictwa. Mateusz fotografował, a ja poddawałam się temu cudnemu przeżyciu. Kiedy urodziła się główka, zorientowałam się, że skurcz dalej trwa. Wystarczyło porządnie się spiąć i Małgocha już płynęła do mnie. Urodziła się w pęcherzu. Najpiękniejszy poród, jaki mogłam sobie wymarzyć. Maria nazwała ten poród najbardziej naturalnym, porodem “hands off”. Rzeczywiście, jedyne, co zrobiła, to asekurowała Małgosię i podała ją z wody na mój brzuch. Nie przebiła pęcherza. Wszystko działo się tak jak powinno, naturalnie, własnym tokiem.
 
Żeby tradycji stało się zadość, nasza druga córeczka również była owinięta pępowiną. Kiedy urodziła się główka, położna w pierwszym odruchu chciała przebić pęcherz i zdjąć pępowinkę. Nie zrobiła tego, bo stało się coś zdumiewającego. Wbrew większości porodom, najpierw urodził się dolny bark, potem górny, co sprawiło, że pępowina nie zacisnęła się na szyjce, a jedynie przygarnęła malutką do mnie. Niesamowite! 
 
Nie pękłam! Nie było szycia. Adrenalina po tym porodzie trzymała mnie długo. Mogłam góry przenosić. Dopiero następnego dnia lekko opadłam z sił. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że szpital nie pozwoliłby na na taki poród! Na takie przeżycie. Mało tego, przekonuję innych, właściwie nie ja, a fakty.
Mateusz zmontował filmik ze zdjęć porodowych. Przez tydzień byliśmy w takiej euforii, że oglądaliśmy po kilka razy. Nasza pierworodna czasem mówi: “mamusiu, a puścisz mi filmik jak się Małgosia rodziła w pęcherzu?”
 
Dzieci są zachwycone siostrzyczką. Trzymanie jej na rękach skutkuje błogą ciszą w domu. Małgosia działa jak hipnoza. Każdy się uspokaja. Tylko coś z tą zaplanowaną wiosną kiepsko. Mimo to, dwudniowe dziecię spacer zaliczyło. Teraz już chustowanie pełną parą i ruszamy w poszukiwaniu wiosny!
Z definicji państwowej jesteśmy już rodziną wielodzietną. Chyba trzeba państwu uaktualnić to pojęcie.
Miejmy nadzieję, do następnego domowego. 

Anatol

15.03.2016. Witamy się ponownie, jak obiecałam:) Dziś mija 16 dni odkąd na tym świecie pojawił się nasz Tolek. Czwarte dzieciątko, drugi synek:) Tolo – upragniony i “tak długo” wyczekiwany braciszek swego rodzeństwa!
Termin porodu Tolka z usg wypadał nam na Dzień Kobiet. Fajna data – pomyślałam sobie, że miły prezencik mały mężczyzna zrobi mamusi:) Ostatnie usg wskazało, że syn – pokaźne dziecię, może wyskoczyć nawet ze dwa tyg. wcześniej. Nie przejęłam się. Zawsze rodzę “po terminie”. Nie umyłam okien – nie mogę rodzić. Przecież to tradycja już a tu jak? Wcześniej? Nie ma mowy. Torby tez nie dopakowałam (tej co do szpitala, na wszelki wypadek..). Ale za to pralka bunt w łazience urządziła i postanowiła zastąpić mycie okien! Wylała. Całą wodę wylała na podłogę. Musiałam tę powódź ogarnąć bo przecież trzy zewnętrzne bobasy domagały się kolejno pójścia do toalety!!!
Także do porodu droga wolna:)

W niedzielę 28. go lutego nie podejrzewałam nic. Skurcze jak skurcze – mam wrażenie, że pół ciąży takie miałam. Czyli dzień jak co dzień. Mój mąż natomiast z premedytacją nabijał się, że Tolo na pewno coś odwinie i urodzi się 29 go. Oczywiście nawet nie brałam tego pod uwagę!

Dzień się skończył. Nie urodziłam. Wstałam w poniedziałek, skurcze jak skurcze, jakby częstsze. Hmm, starym zwyczajem zanurzyłam się w wannie. Siedziałam może z półtorej godziny, powtarzając sobie – dobrze! to jak JESZCZE JEDEN skurcz będzie to dzwonię do Marii. Nie miałam wyjścia:) musiałam zadzwonić:)
Bardzo się ubawiła nasza położna! Ale przyjechała;P Ok południa zaczęło być juz nie tylko regularnie ale i bardziej boleśnie. Piłka to było to, czego wtedy potrzebowałam. 

Dzieci? aa dzieci:) no tak, dzieci poszły na dłuuuugi spacer;) odeskortowane przez tatusia (mamusia w tym czasie liczyła skurcze;)) w bardzo dobre ręce jednej z ulubionych cioć:)
Wracając…Marzyłam o tym, żeby móc już wrócić do wody. po porodzie Gosi, nie wyobrażałam sobie nic piękniejszego! W domu zaczynało pachnieć rosołkiem – Mati, miszcz świata w rosołkach porodowych dokonał arcydzieła i tym razem! Po kolejnym badaniu, dostałam zielone światło i czym prędzej czmychnęłam do wanny. Akcja, po mojemu, jak zwykle marna. Maria mówi, że lubię delektować się porodem:) Chyba coś w tym jest..

Tolo nie zamierzał wstawić się jak należy oczywiście! Kombinował, wiercił się jak szalony, a ja musiałam telepać się raz na jeden bok raz na drugi, żeby to dziecię jakoś sensownie urodzić!
Gdzieś między skurczami naszła rodzącą ochotka na słodycz! Sklep pod nosem w zasadzie, mąż wyskoczył po batonika, położna w szoku..

Zdążył…:) Miedzy kolejnymi skurczami wszamałam mdłą słodkość popijając herbatką:) ach co za czas! W tle słychać Łąki Łan, a tu taki piknik..
ale do rzeczy! O 17 zaczęło się dziać na poważnie, Tolo postanowił pokazać swoje oblicze światu. Zanim to się wydarzyło minęło jakieś 51 minut:) także nie spieszył się chłopak! I kiedy już wydawało mi się, że podziękuję – więcej nie dam rady, Anatol płynął już do mnie! 

Zobaczyć ten mały piękny Pyszczek – to jest rekompensata każdego bólu!
Najpierw tuliła mama potem tulił tatuś, bezcenny widok – dwóch ukochanych mężczyzn tak przytulonych:)
Wstałam, otrzepałam się i poszłam dalej:) Marysia była jeszcze czas jakiś i jak zwykle, nawet nie wiem kiedy wyszła. Przed nami była pierwsza noc z naszym synkiem. Nie słyszał o tym, że wcale NIE MUSI jeść w pierwszej dobie;) całą noc na cycu!
a dziś była pierwsza kąpiel:) Późno?niee, przecież w wodzie się urodził;P

Nasz syn miał niesamowite poczucie humoru wybierając taką datę urodzin…także roczek świętujemy za 4 lata, a Tolo będzie wiecznie młody;)
 
Rodzeństwo przeszczęśliwe, Toluś przechodzi z rąk do rąk, a oni nie mają dość:)
My też nie mamy dość:) W końcu mogę znowu dzidziula w chustę zamotać, a nie tylko lalki i lalki;)
Być może do następnego…:)

Apolonia

Witamy się kolejny raz. To już piąty!

I tym razem jest o czym opowiadać. Nie obyło się bez przygód. Ale po kolei..
Otóż do połowy ciąży nie mieliśmy pewności kto zacz w tym brzuchu.. Potrzeba było planu imiennego w obu przypadkach. 

Zgoda była jedynie w przypadku dziewuszki. 

Cóż poradzić, 10 lat stażu małżeńskiego zobowiązuje do stawiania na swoim…
Na szczęście dziecko nie pozostanie bezimienne gdyż… jest dziewuszką. Apolonia. Imię bezsporne. A poród? Cóż…
Jako, że to nie pierwsze… obawiałam się czy aby nie przeoczę… 

Jednak Pola postanowiła mocno dać o sobie znać. Już dwa dni przed ewakuacją miałam bolesne skurcze. No ale dwa dni rodzić?!? Nie zniesę.
Owego dnia, a był to piątek, 27 lipca rankiem poczułam, że to może być TO. Chałupa nowa, wanny brak. Zadowoliłam się brodzikiem, celem sprawdzenia jakości moich skurczy (“zadowoliłam się” to jednak nie jest właściwe słowo).
No niby nie ustawały, niby trochę bolały. Nie specjalnie to wszystko jakoś szło. 

Mąż przezornie jednak dzieci odstawił w bezpieczną przystań (w tym miejscu jeszcze raz przytulam do serca M i P, przy czym P po wielokroć – ja wiem, że to niezapomniane wrażenia). 

Zalecenie położnej było takie: weź nospę, wypij meliskę i połóż się spać. Wzięłam, wypiłam i poszłam… oglądać serial, bo spanie nie przeszło. Za bardzo podekscytowana byłam chyba porodem (jakby to pierwszy był..). 

Skurczy nie przybywało, akcja rodem z drugiego mojego porodu – nuuda! Byłam in tacz z położną, i co rozmawiałyśmy, to słyszałam: zadzwoń za 1,5 h albo jak wydarzy się coś bardziej spektakularnego. To dzwoniłam…co 1,5 h.
Aż tu nagle…
Mąż przytaszczył wannę (czytaj napompował basen) do salonu. I zaczęło się rodzenie. Najpierw powoli, jak żółw ociężale…
W okolicach 17 było już nieco ciekawiej – skurcze silniejsze i nawet co drugi bolesny! Łał! Maria dalej kazała czekać na ciekawszy moment tej akcji.
No i ok. 20… Nagle gwizd! Nagle świst! Para buch! Pola w ruch! 

Akcja ruszyła z kopyta, zastanawiałam się co tak szybko…

Pół godziny później Maria była już w drodze do mnie. Polcia natomiast była bezlitosna, skurcze co 4 minuty i każdy coraz silniejszy. Nie wyglądało jakby chciała zaczekać na cioćkę!
Ok 22 to już nie były żarty, malutka pchała się mocno ciekawa tego świata. 

Czułam, że to będzie poród tylko mój… I tak się działo, Apolonia rodziła się w pęcherzu, nie potrzebowała niczyjej pomocy. Trochę się wystraszyłam czując główkę tuż tuż, ale przecież nie wepchnę z powrotem!
Kiedy nasza położna pojawiła się w drzwiach, trzymałam Poleczkę w rękach. 

Mały ufoludek w rajstopie. Tak wyglądała. 

Niesamowite – zobaczyć jak wygląda mały człowieczek w łonie…
Cała ta akcja trwała kilka minut i już mogliśmy Skarba tulić!
Spodziewałam się standardowego finału tej przygody: ja z Polką odpoczywamy, Mateo podgrzewa rosołek (napój bogów, z każdym porodem lepszy!), Maria uzupełnia papiry…
A tu nie! Przygodo witaj! Otóż dobrze by było urodzić łożysko. A ono nie zamierzało – ups! 

Po jakimś czasie potrzebowałam oksytocyny… poszło szybko, jeden skurcz i bach. Jest łożysko. Tyle, że nie całe. Został fragmencik. Smuteczek…

Potrzebny był transfer. To już nie smuteczek, to rozpacz. 

Szara włochata panika siedziała mi na ramieniu i wyła do zaćmionego księżyca, że nie chce się nigdzie ruszać…
A jednak, karetka zadzwoniona. Czekamy (nie próżnujemy, rzecz jasna, Maria ugniata macicę jak tylko się da. Musiała sobie odbić za niemożność badania – mnie – w – każdym – skurczu). 

Przyjechali w końcu, po drugim telefonie! Zafundowaliśmy godzinnemu dziecięciu jazdę samochodem w środku nocy. Plan był taki: dostaję znieczulenie ogólne, robią co trzeba, rano wychodzę do domu. W międzyczasie Pola trafia na oddział noworodkowy. Oj baaardzo nie chciałam.

Tymczasem w szpitalu (ostatni raz kiedy byłam w szpitalu to, nie licząc kilkugodzinnego epizodu z kolanem, jak się rodziłam…) trafiłam na dyżur bardzo zacnego lekarza, specjalisty od USG. Najpierw je zrobił, ocenił stan rzeczy i zapytał czy dam się “wyczyścić” bez znieczulenia? Absolutnie nieświadoma tego co to znaczy, zgodziłam się. 

Po kwadransie pan doktor oznajmił, że nie ma co mnie tam trzymać i sru do chałupy. Pola nie zdążyła się nawet rozgościć, ba, obudzić.

Wróciliśmy do siebie, cali i zdrowi! 

Dalej było już tylko piękniej, wiadomo – kupki, kolki.
27 lipca, kiedy Pola się rodziła, było zaćmienie księżyca. Grawitacja niesamowita. Potwierdzam!
W całej tej historii widzę palec Boży. Widziałam Go już wtedy, ale inaczej niż teraz, po czasie. Wtedy było we mnie dużo żalu. Nie brałam pod uwagę szpitala przecież…
Ale jak już trafiłam, to wyszłam obronną ręką. Ten lekarz, usg, brak znieczulenia… to wszystko sprawiło, że droga do PD wciąż otwarta.
A dziś widzę więcej. Nie polegam sama na sobie, mogę – czasem, jak WIDAĆ muszę – być zależna od innych ludzi. 

Być może po to szpital w tej historii. Żebym nie chojrakowała. 

Kto wie, może jeszcze kiedyś…

Agnieszka

Po latach prawie pięciu…szósty poród. Agunia, która całą ciążę miała być Tobiaszkiem ;P

Ja to było tym razem?

Ciąża piękna, choć jakby cięższa niż poprzednie. Może to kwestia bagażu doświadczeń, może wieku (?), może…innego może. Nie wiem.


Termin wyznaczony na początek kwietnia roku 2023. I tylko moje modlitwy: żeby nie w Święta, żeby nie w Wielkanoc…Aga miała inne zdanie w tym temacie. Jednakowoż okazała się bardzo łaskawym dzieckiem bo. Ogarnęliśmy stresujący mnie temat świątecznego prowiantu dla reszty naszego społeczeństwa! (I tu należy subtelnie podkreślić rolę “strasznych” nastolatków, którzy spięli poślady i robili co mogli :D)


Ja, standardowo, skurcze przepowiadające miałam od połowy ciąży hyh. Agnieszka pomyślała, ze fajnie będzie jak mnie nieco przeczołga w Wielką Sobotę. I tak od godziny 10ej latałam z karteczką przy du.ie i zapisywałam regularność (i nie) moich skurczy. W między czasie tak zwanym robiła się pascha, święconka, sałatka i inne mazurki. Jak już postanowiłam odpocząć, to moja położna oznajmiła, że mam brać się do roboty, bo jakieś marne te skurcze i nie wiadomo co i jak ;P
No przecież. Przypomniało mi się, że jeszcze pasztet! To upiekłam.


I tak upłynął ranek i popołudnie. Wiedziałam, że na Liturgię to kiepski pomysł się pchać, to już nawet nie próbowałam.
Czyli to miało być TO. A zatem dzieci odstawione na wieś (wracać nie chciały! taka opieka:)). Można rodzić. I tu nastąpił szereg procesów: pompowanie basenu, nalewanie wody, wybór olejków, czytanie książki, zapisywanie skurczy, przyjazd położnej. No właśnie, przyjechała. A skurcze odjechały zupełnie :) Cóż, rozwarcie 2cm…no żenada no.. fatygować człowieka w święta..do 2cm.. Także pojedliśmy, pogadaliśmy, powąchaliśmy trocę szałwię i pojechała dziewczyna.


Film obejrzany. Woda leci do basenu. Skurcze wróciły, czyli jest szansa.
Nie powiem, żeby się jakoś specjalnie intensyfikowały czy coś. Po prostu były. W miarę regularne i miarę bolesne. Wszystko na spokojnie, klasycznie – delektujemy się tematem:)
Tak dociągnęłam do poranka Zmartwychwstania. Jaśniało za oknem salonu.. pięknie było! Ciekawe jak to było Wtedy, dwa tysiące lat temu..:)czas na rozkminy miałam.


Basen gotowy, woda czeka. Weszłam. Mateo dolewał, żeby ciepło było!
Nie bolało mocno, nie było często, ale akcja trwała. Myślałam, że z tydzień tak w tym basenie pociągnę. Na szczęście dziecię litościwe. Jak już było co 7-8 minut, to dobiła położna. Mniej więcej ok 10ej. Potem druga położna. I tak we czworo (i pies. na dworze) poruszyliśmy szereg okołoporodowych tematów, aż nadszedł czas :D


12:37 i kurdupel na wierzchu. Chciałoby się rzec – bezboleśnie, no ale jednak. Niesamowite jest to, ze ból odchodzi tak szybko jak przychodzi. Mała czarna łepetyna przywitała świat! W końcu nie łyse ;P Ma włosy, chaszcze bym rzekła! 4130 (po oddaniu sowitej smółki ;P) i 59 długości! Jak ja to zrobiłam. Nie wiem. Nie było pęknięcia, położna ze stoickim spokojem czekała, aż żywiciel (łożysko) również postanowi się ewakuować! No oaza spokoju wszędzie!
Piękny, aromatyczny i dobry to był czas. Agunia jest uspokajaczem rodzeństwa. Kolejki do “na rączki”.
Już chyba nie do następnego…:) Zdaje się, że jest komplet.

Otulanie

Miałam tę przyjemność. Taki prezent na zakończenie połogu. Umówiłyśmy się na sobotę.


Karmiłam Agunię, a Zosia (moja cudowna otulająca) kroiła owoce na kompocik. Wybieranie przypraw do niego było pierwszym elementem mojego otulania. Dużo ich wybrałam. Czułam potrzebę intensywnego smaku. Ominęłam wędzone śliwki, nie lubię wędzonego..:) I wyszło intensywnie! Ten kompocik spijałam jeszcze następnego dnia, wspominając..:) pyszny!


Z ziół do kąpieli usypałam sobie wzór na materiale. Czystek, kwiaty róży, kora dębu, same piękne zgniłe kolory. Takie moje!
Przyszedł czas na wybór olejków do masażu. Patchouli, Róża, Sandałowiec, Tangerynka, Magnolia. Czyli uziemiająco ale delikatnie.


Na górze Zosia przygotowywała kąpiel, ja znowu karmiłam Agunię. Potem pamiętam przeponę, która w masażu tak mi się otworzyła, że robiąc wdech, miałam wrażenie niekończących się płuc. Niesamowite uczucie!
Kąpiel też była cudowna. Białe płatki róż w czarnej, od ziół, wodzie. Taką kąpiel powinna mieć każda mama przynajmniej raz w tygodniu!
Nie wiem jak długo trwała ta przyjemność, zupełnie straciłam poczucie czasu. Masaż ziołowymi gałgankami był tak przyjemny.


Po kąpieli znowu karmienie malutkiej a potem olejowanie ciała. Myślałam, że w mojej mieszance zwycięży intensywny zapach Patchouli, a okazało się, że przewodniczką była Tangerynka. To dobrze, bo szła w idealnej parze z owocowym kompotem.
Clou mojego SPA nastąpiło w kokoniku. Cicho ciepło ciemno. Mój kokonik, moje myśli, mój czas. Zamknięte oczy, nikt o nic nie pyta, ciało odpoczywa. Właściwie… spoczywa. I myśli. Tylko przyjmuje, nic nie musi dać. Przyjęłam szereg myśli, którym dałam totalną swobodę. Mój czas.

Cały dzień, w którym ręka nie sięga po telefon, jest rozkoszą dla wyobraźni. Okazuje się, że ona JEST! Nie zginęła, nie zanikła. W końcu mogła pobuszować po głowie! Przypomniała czasy dzieciństwa, odtworzyła drogę do szkoły. Przywołała czas błogiego “wpupiemania” i mocno ten czas otuliła.
Piękny, dobry dzień. I bardzo potrzebny był mi.
Każdej mamie jest potrzebny. A wielodzietnej jest konieczny :D
https://otulicmame.pl o tu zaglądajcie!